Rozdział 11
-Nina,
wstawaj.
-Yhym.
-Wstań!
Dzisiejszy
dzień, pokaże na ile mnie stać. Czy będę mogła sobie poradzić.
W końcu pod opiekę, mam wziąć dziecko. Nie wiem ile ono będzie
miało lat i jak wygląda. Wiem, że ma na imię Róża.
Powoli
zwlekając się z łóżka, podeszłam do szafy. Wzięłam dresy
(domyślam się, iż będę musiała biegać) i luźną koszulkę.
Marcus opuścił mój pokój, bym mogła normalnie się przebrać.
Włosy spięłam w koka; jak nigdy. Wyszłam z pokoju, aby udać się
na śniadanie.
Gdy
zasiadłam do stołu, miałam nałożoną dużą porcję kanapek.
-Nie
zjem tyle.
-Ale
musisz. Jedz, póki masz – spojrzał na mnie litującym wzrokiem.
Robiąc kwaśną minę, kanapki powoli znikały. Przyjaciel podszedł
do mnie, wręczając mi plecak.
-Za
pomocą magii, wyjmiesz stąd jedzenie i potrzebne rzeczy.
-Tak
po prostu?
-Ja
będę miał drugi plecak, gdy włożę do niego na przykład butelkę wody, ona szybko się przeniesie do twojego wyposażenia.
-Mam
ci wysyłać karteczkę co chcę? - spytałam ironicznie.
-Tak.
Wzięłam
plecak. Lekki, pusty w środku. Lecz sekundami stawał się cięższy.
Co jest? Włożyłam rękę do środka; pomarańcza. Już wiem jak to
działa.
-Przed
wyjściem, włoży się namiot, śpiwory i jedzenie – po chwili
dodał – tak na wypadek.
Mężczyzna,
zaczął zbierać potrzebne rzeczy. Podsumuje to. Uwolnię
dziewczynkę, nauczę ją magii, razem z nią muszę zaplanować
„zamach” na Edvarda, muszę się nią opiekować, sama muszę
przeżyć i zapewne będziemy w jakimś buszu. Wynik: ŚWIETNIE.
Ujrzałam
znany pensjonat. Aktualnie znajdował się w Manchesterze .
Przed
oczyma, zobaczyłam, to wszystko co przeżyłam. Ta rozpacz, poznanie
nowych przyjaciół, zmienienie życia. Oglądałam te okna, przez
która patrzyłam na ptaki. Już wyobrażałam sobie mój dawny
pokój. Całe moje życie, zmieniło się właśnie tutaj.
-Aż
tak źle, tutaj było? - spytał mężczyzna stojący obok mnie.
-Nie...
Ale tu po prostu są wspomnienia, tu się wszystko zaczęło –
jednak po chwili poczułam, łzę spływającą po prawym policzku;
czyżby łzy szczęścia? Spojrzałam na uczestnika akcji. Ruszyłam
głową, na znak, iż jestem gotowa. Jestem niewidzialna.
Marcus spokojnie uchylił drzwi. Weszliśmy. Korytarz... Czerwony
korytarz... Długi i czerwony korytarz. NIE! Idę dalej. Po prawej
stronie, znowu „recepcjonistka”, teraz wiedziałam, że jest ona
zwolenniczką Edvarda. Przeszliśmy przez drzwi.
Czarnoksiężnik wprawił w ruch windę. O dziwo; na dół. Znów
wyszliśmy niezauważeni.
Dosyć
ciemno. W powietrzu unosiła się stęchlizna i wilgoć. Na pewno
szczury, miały by tutaj schronienie. Wszystko tak rozpraszało, nie
mogła opuścić mnie myśl, że to właśnie tutaj przechowują
małą dziewczynkę... Nagle usłyszałam „uważaj”. Schody...
Bezgłośnie schodziłam po schodkach. Szczerze to bałam się. Nie,
cały czas boję się. Co chwila zatrzymywałam się, by poczuć
towarzysza. Nie wiem co bym zrobiła, bez niego. Czas dłużył się.
Szliśmy w milczeniu, to nie pomagało. Każda chwila, była
wypełniona strachem. Przejście i...
Pomieszczenie
znacznie się zwiększyło. Ujrzałam mężczyzn. Marcus zakrył mi
usta. Gdyby tego nie zrobił, zdradziłabym nasze położenie. Cienki
okrzyk strachu bądź zdumienia wydobył się z moich ust. Upewniony,
iż się uspokoiłam, zdjął dłoń z mej buzi. Teraz? Szukać
dziewczynki.
Chodząc
na palcach, zaglądałam przez kraty do „celi”. Ostrożnie
omijałam zwolenników. W pewnym momencie, usłyszałam kroki.
Wystraszyłam się , lecz nie miało to wielkiej różnicy, gdyż
cały czas, jestem w strachu.
-Szczeniaku!
Odpowiedziało
jedynie okrzyk bólu. Odwróciłam się, obserwując kto nadchodzi.
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu; Alan. Niestety był pochylony, z
powodu trzymanych rąk z tyłu. Za nim szedł mocno umięśniony
mężczyzna. Próbowałam odczytać emocje z Alana, lecz miał
pochyloną głowę do ziemi. Reszta zwolenników w pomieszczeniu
uśmiechnęła się. Jak można?
Pragnęłam
podbiegnąć, walnąć tego co trzymał chłopaka i razem z Alanem,
transportować się na bezludną wyspę. Wszystkie te chwile, kiedy
był niemiły; zostały zapomniane. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia,
że nie utrzymywaliśmy dobrych kontaktów. Chcę, chcę podejść do
niego, uśmiechnąć się i przytulić, przy okazji mówiąc: „Będzie
dobrze”.
W
tej chwili, upadł na kolana; a raczej go popchnięto. Najbardziej
umięśniony mężczyzna podszedł i wypowiedział:
-Spójrz
na mnie, darmozjadzie.
Chłopak
dalej wpatrywał się w kamienną podłogę. Z kilku ust mężczyzn
poleciały przekleństwa. Zwolennik splunął na ziemię, dokładnie
gdzie spoglądał Alan.
-Teraz
masz co oglądać.
Roześmieli
się szyderczym śmiechem. Ja i Marcus uważnie obserwowaliśmy
scenę. Czarnowłosy chłopak spojrzał w bok. Podwładni wydali z siebie
dosyć krótkie „uuuu”, lecz stojący przed Alanem mężczyzna,
zrobił kwaśną minę. Złapał podbródek chłopaka i przyciągnął
w swoją stronę.
-Patrz
w moje oczy, jeśli masz odwagę!
Nie
wiem czy spojrzał, ale widziałam zadowolenie stojącego. Lekko
poklepał chłopaka po policzku i powiedział:
-Odwagę
to ty masz.
Coś
pstryknęło mnie w ramię. To zaklęcie Marcusa. Zwróciłam głowę
w jego stronę. Wskazał abym szukała, on umożliwiał nam
maskowanie się i normalny teleport(bo w całym budynku nie można
było, gdyż Edvard uniemożliwił zaklęciem). Zaczęłam dalsze poszukiwania.
Niestety nigdzie nie znalazłam dziewczynki. Znacznie się oddalając,
zostało mi kilka cel. Nagle w jednej, zauważyłam skuloną postać.
Róża bawiła się włosami.
Nie
była to pięcioletnia dziewczynka, lecz nawet czternastoletnia.
. Rozwalę drzwi i...?
Wejdę, złapię ją i uciekniemy jak tchórze? Same? Nie ratując
przy okazji Alana? Nie...
Te
drzwi mają być otwarte. Nic.
Niestety muszą być rozwalone. Nie ma drzwi, zostały
zniszczone. Szybko poszło. Huk
i przejście. Szybko wbiegłam do pomieszczenia, złapałam za rękę
dziewczynkę i pociągnęłam za sobą, krzycząc: „szybko!”. Jej
ręka była zimna, przerażająco zimna.
Wybiegłam
z celi. Posuwałam się w kierunku Marcusa. Niech on ich zatrzyma!
Muszę mieć dostęp do Alana! W moim kierunku biegli wrogowie. Do
akcji wkroczył Marcus. Zaskoczeni przeciwnicy, rozpoczęli
zaciętą walkę.
Ja
biegłam. Dziewczynka w ogóle mnie nie spowalniała. Ominęłam
bitwę. Alan dostrzegł mnie. Wyprostował się, otwierając szeroko
oczy. Każdy głupi zauważyłby jego zdziwienie. Już miałam
przenieść się gdzieś na koniec świata, gdy zauważyłam Marcusa
nie dającego sobie radę. Zwrot akcji był szybki. Krzyknęłam do dziewczynki:
-Leć
do niego, nie odchodź i nie odwiązuj mu rąk!
Puściłam
rękę dziewczynki kierując w stronę Alana. Róża posłusznie do
niego podbiegła. Zmieniłam kierunek biegu. Z przodu ukazywały
się kule ognia, prąd i różnorodne kolory dziwnej substancji.
Marcus nie zauważył przeciwnika z tyłu. Odejdź od
niego! Wróg gwałtownie
poleciał do tyłu. Przecież właśnie
uratowałam mu życie... Jakie to niesamowite uczucie! Dające
wartość życiu. Po raz pierwszy coś takiego doznałam. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze doznam.
Obok
mojej głowy „rozbiła” się kula ognia. Tym razem Marcus
uratował mi życie. Znowu to uczucie, że dorównuję komuś takiemu
jak on... Ciągle się obracając z powodu ataków, zauważyłam
niedowierzanie Alana. W pewnym momencie Marcus krzyknął:
-Uciekaj,
tylko ty mnie tu trzymasz!
Wiedziałam,
że nie żartuje. Uciekłam od miejsca bitew. Róża wyciągnęła do
mnie rączkę. Poczułam łzy napływające mi do oczu. Nic nie
widziałam. Biegłam do dwóch ludzi; którzy stali się moim jedynym wsparciem. Nie dotknęłam ich, lecz biegnąc wręcz rzuciłam się im na szyję. Cisza. Szum morza, piasek. Nigdy nie poczułam tak
wielkiej ulgi.